Elizabeth to niesamowity film, który odniósł zupełnie zasłużony sukces. Jak z uciągnięciem jego legendy poradziła sobie kontynuacja, Elizabeth: Złoty wiek? Zadziwiająco dobrze.
"Elizabeth: Złoty wiek" aktorsko stoi na poziomie co najmniej równie wysokim jak pierwsza część z 1998 roku. Królowa siedzi pewnie na tronie, chociaż na jej życie ciągle czyhają liczni wrogowie, w tym król potężnej wówczas Hiszpanii. Dla swoich poddanych stanowi posągowy symbol, prywatnie jest jednak samotną, mocno znerwicowaną kobietą, co składa się na interesujący i rozbudowany obraz tej postaci. Niemal równie ciekawą rolę dostał Rush. Sir Walsingham, prawa ręka królowej i pierwszy szpieg Anglii, to wcieleniu obowiązku. Chociaż niekiedy sprawia wrażenie, jakby był zmęczony rozchwianiem emocjonalnym Elżbiety, o co ciężko go winić. Sceny z tą dwójką ogląda się z prawdziwym zajęciem.
Bardzo dobrze, chociaż przypadła jej rola zdecydowanie mniejsza, wypadła Samantha Morton jako Maria I. W przeciwieństwie do Elżbiety, która wszak ostatecznie zwyciężyła w walce o władzę, jest pewna siebie i swojej królewskiej roli. Widać to w jej poczynaniach od początku do końca, a konsekwencja w prowadzeniu tej postaci to rzecz godna odnotowania.
Niestety, gorzej wypadają na ekranie Clive Owen, grający korsarza sir Raleigha i Abbie Cornish, odtwórczyni roli Elizabeth Throckmorton, ulubionej dwórki władczyni. Cały wątek zakazanego romansu pod nosem królowej wzbogaca postać Elżbiety o kolejny ciekawy akcent. Paradoksalnie, dwoje zakochanych to chyba najbardziej pozbawione głębi persony w całym obrazie. Przystojniak i panna do kochania.
Fabularnie także nie jest perfekcyjnie. Z jednej strony, od filmu naprawdę nie da się oderwać, z drugiej bardzo wyraźnie widać, że de facto dubluje on fabułę poprzednika. Raz jeszcze Elżbieta musi udowodnić swoją siłę, chociaż tym razem ściera się z innym monarchą. Raz jeszcze utrudnia jej to uczucie, które nie ma szansy rozkwitnąć i zostać zaspokojone.
Zachwyca natomiast wykonanie. Wspomniałam już, że "Złoty wiek" jest po prostu znakomicie zagrany. Nastrojowa, świetnie dobrana muzyka podkreśla patos, którego nie brakuje w licznych scenach. Jednocześnie są to kadry bardzo wysmakowane, eksponujące siłę Elżbiety I jako monarchini. Nie zawiodły także przepyszne kostiumy oraz scenerie, z pietyzmem odwzorowujące dworskie życie ówczesnej Europy.
Konflikt między dwoma odłamami religijnymi, katolicyzmem i anglikanizmem, został podniesiony w filmie do rangi faktycznych zmagań o to, kto ma rację. Bóg opowiedział się po stronie protestantów, trudno jednak winić o to reżysera, skoro hiszpańska armada rzeczywiście zatonęła w trakcie sztormu. Niemniej, trochę zabrakło w tym wątku wielowymiarowości. Widoczne za to jest... silne sfeminizowanie filmu. To dość oczywiste, że opowieść o dworze Elżbiety jest w znacznej mierze historią o kobietach. Spośród nich przynajmniej sama królowa jest silna, niezależna, wyrastająca ponad własną epokę. W jej życiu brakuje miejsca dla mężczyzny, co jest zarazem jej wyborem i źródłem bólu. Przynajmniej tutaj, reżyser popisał się dogłębnym i interesującym ujęciem tematu.