Najważniejsze, tak mi się wydaje, jest fakt, że film nie śmieje się z Boga i widać to już w pierwszej scenie. Jezus wygłaszający kazanie na górze jest taki jak można by go oczekiwać - poważny i charyzmatyczny. Kamera odjeżdża i co ... małostkowi ludzie gadają pierdoły, robią sobie jaja i kłócą się o nos. Ta pierwsza scena jest dla mnie jasną deklaracją, że Python'i nie czepiają się Boga, tylko bardzo ludzkiego wykorzystywania rzeczy wysokich do swoich małostkowych interesików. Również sceny w których Brian zostaje mesjaszem wbrew swojej woli mówią to samo. Każdy z wyznawców interpretuje fakty jak mu pasuje. Dyskusja o tym czy podążać za tykwą czy sandałem kojarzy mi się z dyskusją z "Imienia Róży" na temat faktu, czy Jezus miał sakiewkę, czy też może nie. Mówiąc najbrutalniej film jedzie po "wycieraniu sobie gęby" religią.
Idealnie pokazano co to znaczy "głos" tłumu. Tak naprawdę, gdyby kilka osób nie zrobiło zamieszania z tego, że Brian chciał coś powiedzieć ,ale nie dokończył bo jest .... prorokiem, to nie byłoby całego zamieszania. A tak tłum sam się nakręcił i tak jak piszesz dylemat czy sandał czy tykwa stały się najistotniejsze ;)
Idealnie pokazany obraz ślepej wiary i głupoty.